środa, 27 lipca 2016

ŚDM Kolonia 2005,perypetie znalezione po latach/ WJT 2005 KOLN gefunden nach Jahren


Będąc jakby obok tej całej  atmosfery SDM-owej, a jednocześnie podziwiając w mediach kolorowe korowody pielgrzymów z całego świata, radość z jaką wielbią Boga, odgrzebałam w swej pamięci czasy, kiedy i ja byłam wolontariuszem w 2005 i niezwykłe historie, które dane było mi tam poznać. Można je podsumować jednym zdaniem- nie ma przypadków, dziś historia wyjazdu i pierwsza stacja czyt. historia. Przez ten czas zdążyłam już większość opowieści zapomnieć, na szczęście opisałam to zaraz po powrocie. Na razie jedynie pierwsza stacja została przetłumaczona, reszta czeka na swój czas. No to jedziemy, do Kolonii, (also los nach Koeln!)!!


kilka stacji w Kolonii WJT 2005-07-10
Spotkania zasłyszane

Historia wspierana faktami z interpretacjami i dodatkami
Dziękuję za wszystkich, których spotkałam

Wprowadzenie

Pisałam tę oto historię z przekonaniem, że nie mogę przemilczeć moich niezwykłych spotkań. Uważam je za łaskę, którą należy oddać i podzielić się nią jak darem. Dzięki Bogu, mogłam poznać wspaniałych ludzi. Na ogół ubolewam, że brakuje mi czasu dla moich najbliższych. Te myśli pragnę podarować dla wszystkich osób, które kiedykolwiek poznałam. Dziękuję wam za waszą obecność, wsparcie i ciepłe słowa, które kiedykolwiek zostały wypowiedziane. I wszystkie historie z waszego życia, równie fascynujące jak te tu

Wasza Lu

STACJA 0 -ODJAZD
Kolonia- kilka zmordowanych słów

W podróż do Kolonii wybrałam się całkowicie sama, nikt nie towarzyszy mi z plecakiem, zazwyczaj obawiam się wielkich wydarzeń, bez psychicznego wsparcia. Przed pielgrzymką zostałam pobłogosławiona przez Jana mojego duszpasterza. To pozwoliło mi się czuć namaszczoną na ten wyjazd. Gdzieś w środku czuję do tej pory obawę, ponieważ każde wydarzenie kryje w sobie niepewność. W końcu osiągam dworzec, gdzie dostrzegam tłumy „zaplecakowanych” ludzi, głównie młodzieży, co nie zmienia faktu, że to zupełnie obcy. Podejrzewam, że obierają podobny kierunek do mojego, sądząc po rozpiętości wieku, z lamentów i obiekcji. Mam za zadanie poznać jedną osobę z mojego Teamu- znak rozpoznawczy- zielone spodnie z gąszczem pasków na różnych wysokościach, całkiem oryginalne i być może kuzyna mojej przyjaciółki, po ludzku, mission impossible…

W prawdzie stoją podobnie zakłopotani ludzie, zagadują o kierunek, ktoś gorączkowo biega po listach przy autokarach, ale właściwie nikt nie stoi tak naprawdę obok, wszystko jest krótkowzroczne, prowizoryczne, przejściowe.
Wszyscy przybywają ze swoją historią, jakby z darem, każdy czeka na duchową przemianę, ale co się wydarzy, Bóg jeden raczy wiedzieć…
Już w autokarze okazuje się, że cały autobus jest wypełniony wolontariuszami. Nie myślałam nawet, że tak wielu z nas wybrało siebie w jedną trasę, myśląc o jednym terminie i jednym miejscu. Po chwili czuję się jak w domu, między przyjaciółmi, w wierze
Cuda się zdarzają, spodnie z paskami zostały namierzone i zidentyfikowane, ale gdzie kuzyn, kiedy ruszaliśmy , ktoś nagle krzyczy przez mikrofon, czy tym autokarem jedzie może Lucyna S.? – czerwona jak burak podnoszę się z miejsca i z tej strony zostałam rozpoznana…


Dlaczego wolontariusz?

Zawsze chciałam służyć ludziom z pomocą i dobrym słowem. Zawsze mi to nie wychodziło, może jestem zbyt skoncentrowana na sobie, pewnie to ogólne zapatrzenie w swoje potrzeby, a jak mało myślę o tych potrzebujących!!?
Moje oczekiwanie na Kolonię trwa już mniej więcej od roku. Zgodnie w moim wrodzonym skomplikowaniem, które niejednokrotnie komplikuje mi codzienność, napotkałam liczne komplikacje (3 x masło maślane), aż w pewnym momencie sięgnęły one apogeum.
Ten wspaniały talent towarzyszy mi, gdy za wszelką cenę chcę uczynić coś lepiej, niż to sama potrafię.
Na początku pokrzyżowała to całkowita klęska sesyjna, poległam doszczętnie na polu egzaminacyjnym, a od licencjatu było przecie dwa kroki)))a do kampanii wrześniowej trzeba się było w końcu skrupulatnie przygotować.
Następnie mój tata kupił bilet ze złą datą, zamiast 11 na 15, że nie byłoby już w tym czasie sensu wyjeżdżać. Ale kłopotów nastąpi i ciąg dalszy.
Później próbując coś zmienić w moim profilu uczestnika w Internecie, skasowałam się z listy wolontariuszy automatycznie stając się uczestnikiem, a do wyjazdu był niespełna tydzień. Tak przeraziła mnie ta wiadomość, że postawiłam na nogi cały wolontariat polsko- niemiecki.
Dodatkowo nie wiedziałam, czy dostanę pozwolenie w pracy na takowy wyjazd, jakby nic na spotkanie z Papieżem. Drgawki wzrastały w miar ę postępowania przeciwności…

Na szczęście dzięki uporowi maniaka i prędkiej reakcji uchroniłam się przed konsekwencjami mojego roztrzepania.
Całe to wydarzenie uzmysłowiło mi, że nic w zasadzie nie stanowi przypadku. No jasne, że przeszłość szczypie, piecze, ale ile uświadamia, jak oczyszcza.
Dlatego przygotowywałam się do drogi dużo bardziej świadomie. W końcu dotarło do mnie, że nikt nie przejmie kontroli nad moim życiem, jego sterami, jestem na tej drodze sama, a jak pozwolę działać Bogu, to On będzie mi wiernie towarzyszył.
Dlatego pełna pytań i obaw przyjechałam do Kolonii, by złożyć Mu pokłon. Wiedziałam, ze w żadnym stopniu nie powrócę taka sama, wręcz przeciwnie, w głowie trwała walka między tchórzostwem, obawą, ambicją i chaosem, z jakim zapisuje moje przemyślenia.

Teraz po przyjeździe zastanawiam się, jakie owoce przyniósł mi ten cały wyjazd i dochodzę do wniosku, że jest to przede wszystkim pełna dojrzałość, do której poniekąd doszłam, by widzieć Boga w ludziach i wsłuchiwać się w ich głosy, ale to nie nad tym chciałam się zastanowić. Dlatego opiszę tu 5 portretów, które bardzo wyraźnie spoczywają w moich wspomnieniach, mimo, że nie zachowały się na żadnym ze zdjęć. Należały one do niezapomnianych spotkań, w których widziałam działanie Ducha Świętego.
5 Stacji będzie opisywało 4 zupełnie innych charakterów wolontariuszy oraz niepielgrzyma z Kolonii, każda z osób zasługuje n własne miejsce, które postanowiłam im poświęcić.
Inaczej mogłoby się wydarzyć tak…



STACJA 1
SHIN QUIN

Jest wieczór. W szkole, w której nocujemy gromadzą się tłumy ludzi, konkretnie padniętych podróżą wolontariuszy. Każdego zajmuje jego własne zmęczenie i szykowanie sobie miejsca do spoczynku. My z racji uporania się z lokum przechadzamy się po surowym budynku o licznych zakamarkach. Po pewnym czasie tułaczki bez konkretnego celu natrafiamy na pojedynczego Azjatę, który robi na nas przyjazne wrażenie. Może to za sprawą jego ciepłego uśmiechu albo zastanawiającej pustki w jego pokoju bez wcześniejszych narad, zatrzymujemy się.
Dociekam w myślach, w jaki sposób mieszka on sam ,w tak wielkiej Sali lekcyjnej, podczas gdy drzwiami i oknami nacierają nowi przybysze w poszukiwaniu skrawka podłogi na noc, gnieżdżą się karimata przy klimacie, a tu realia jak z 5 gwiazdkowego hotelu?? Chłopak już na początku zabawia nas swoimi ekspresywnymi jak na Azjatę minami, gestami. Za chwile okazuje się, że nie mówi prawie po niemiecku, jest Chińczykiem, natomiast jego angielski jest dość specyficzny, by nie rzec dość mruczący i niewyraźny.
 Stoimy jakiś czas ogłuszone ogólną kłopotliwością całej sytuacji obserwując nieznajomego, urzekające są jego szybujące ruchy i  humor jaki obdarza wszystko co się wkoło znajduje, także my należymy do tego zachwyconego krajobrazu. W tej chwili kojarzy mi się to z jakimś przedstawieniem ulicznym wymyślonym na poczekaniu, a my przypadkowo stałyśmy się jego widownią.
Jednak przedstawienie dopiero się zaczyna. Najpierw nasz bohater akcji pokazuje kilka ćwiczeń Ti Chi, które posiadł, do tego dochodzi kilka gagów i tricków. Następnie wypytuje nas o imiona i zapisuj je po chińsku na tablicy.
Zapomniałam Shin Qiun  zdążył się już przedstawić, ale nasze zaaferowane, nienadąrzające mózgi jakoś kiepsko to zarejestrowały. Dla bezpieczeństwa nikt nie powtarzał jego imienia. Długo nazywałyśmy go Szyku-miku, próbując odnaleźć jakiś zamienny pseudonim ( dobrze, ze nie znał polskiego, choć pewno by się nie obraził))))

Shin Quin w tym czasie zaczyna coraz więcej mówić, nie zważając, czy konwersacja jest obustronna, to jego uroczy monolog, a my właściwie stoimy by stanowić widownię i z nie znikającym skupieniem przysłuchiwałyśmy się jego wyczynom.
Zastanawiające, ale jego głos przypomina dzwonek w tle, dlatego trzeba się dokładnie przysłuchiwać, co ma nam do zakomunikowania, ponieważ tak cicho mówi.

A historia zaczyna się tak

-Hallo jestem Shin Quin- pochodzę z Chin i przyjechałem tu na rowerze…
-hmmm…z Chin i na rowerze? Pytały przez chwilę nasze wybałuszone oczy
-to nie tak daleko, teraz studiuję w Bremie Zarządzanie, ale mówię po niemiecku tylko troszkę.(ein bisschen- w ramach nauki niemieckiego)
Nie było prostym się tu znaleźć. To właściwie długa historia pełna zakrętów, górek. Do tej pory praktykowałem wiele religii, bo szukałem w nich drogi do Boga. Jednak żadna z nich nie dała mi odpowiedzi na to pytanie, gdzie on mieszka.
W jakiś niewyjaśniony nawet dla mnie sposób zacząłem poszukiwać drogi do wiary, dlatego wybrałem się w podróż. Wcale nie przygotowałem się do tej wyprawy. Wcale nie miałem zamiaru w moich poszukiwaniach dotrzeć do Kolonii, myślałem już prędzej o południu Europy. Zapakowałem tylko niezbędny ekwipunek i wyruszyłem skoro świt, by nie tracić dnia. Dlatego jechałem cały czas prosto przez nieznane dzielnice, ulice, miasta. W moich oczach wszystko było jak nowo narodzone. Wtedy poczułem, że w całej tej wyprawie jest jakaś opatrzność. Jakby komuś zależało strasznie, abym wyruszył i odczuwałem teraz coraz bliżej jego obecność. Którego dnia mocno zmęczyła mnie podróż i postanowiłem spocząć na jakiś czas, żeby odzyskać witalność. Na drodze stanął mi kościołek, wstąpiłem do niego, by zwiedzić i rozejrzeć się za jakimś ustronnym miejscem. Poszukiwania przerwał plakat, jaki tam zauważyłem, przedstawiał on reklamę Dni młodzieży, z wersji angielskiej wyczytałem tam zaproszenie dla mnie samego, coś w rodzaju, przybądź i ty!
Może to moja intuicja albo niesłabnąca opatrzność skłoniły mnie do tego wyjechać dalej. Musze dodać, że wtedy miałem spore kłopoty z kolanami w tamtym czasie. Oczywiście cała wyprawa była dla mnie niezwykle ryzykowna, bo właściwie nie miałem pojęcia, dokąd mnie ta cała trasa prowadzi. Poza tym moja mizerna wiedza na temat chrześcijaństwa, nie pozwalała mi stwierdzić sensu całej podróży, ponieważ jak dotąd nie miałem prawie nic do czynienia z Bogiem Chrześcijan.
Dodatkowo nie sprzyjała też prawie pusta kieszeń.
Cała podróż wydawała się z pozoru absolutnym bezsensem, ale dla mnie w tamtej chwili była czymś nieodzownym. Moja trasa trwała kilka dni, z przystankami na nocleg.
Poza tym podczas jazdy wydarzył się cud, ani razu nie zabolało mnie owo mocno nadwyrężone kolano. To wzmocniło mnie w przekonaniu, że nie ma żadnego innego szlaku)))
Przybyłem do Kolonii jeszcze o świcie, kiedy ulice były jeszcze prawie puste. Jak wspominałem, miałem ze sobą na tyle mało pieniędzy, że musiałem zarejestrować się jako wolontariusz. Większość wolontariuszy była wtedy jeszcze w drodze do Kolonii, byłem przygotowany nawet na najcięższą pracę. Zależało mi przede wszystkim na tym, żeby tu pozostać. Przecież wyraźnie odczuwałem, że Bóg mnie tu zaprosił.
Bez większych trudności odnalazłem checking point. Byłem tak pełne radości, że miałem ochotę skakać i krzyczeć, witałem wszystkie osoby, jakie stawały na mojej drodze. Jednak na końcu dowiedziałem się, ze mój udział wcale nie jest pewny. Kiedy chciałem się zapisać, proszono mnie o numery identyfikacyjne, które oczywiście nie miałem, pokazałem na serce.  Pani uśmiechnęła się, ale potem zaczęła pytać wciąż o te numery. Potem okazało się , ze nie ma mnie na żadnej liście, a ogólnie jest już na niej komplet, więc powinienem poczekać. Stad przesunąłem się na koniec małej kolejki rannych ptaszków gotowych do służby. Myślałem, że za chwilę będę musiał pewnie wracać. Poczułbym się wówczas oszukany, że nie ma tu wcale dla mnie miejsca. Jednak za jakieś parę minut podeszła do nas zakonnica, wolontariuszka wskazała jej na mnie, chwile ze mną porozmawiała i na końcu spytała czy jestem wierzący i czy mam już chrzest, a kiedy odpowiedź była negatywna, pokręciła głową i stwierdziła- przykro mi, ale to przeciw naszym zasadom, niestety to niemożliwe, żeby pana przyjąć, co najwyżej może Pan być pielgrzymem, ale do tego potrzebne jest specjalne przygotowanie. Zupełnie nie wiedziałem, co robić. Przecież pokonałem tyle kilometrów zupełnie niepotrzebnie, żeby zostać wypędzonym!?

 Za chwile pojawiła się dość puszysta siostra zakonna z radością w oczach podobną do tej mojej z chwili przybycia, która powoli zaczęła wygasać i topić się w oczach.
A cóż tu się dzieje?-zapytała siostra przybyła.
Kiedy zdyscyplinowana siostra opowiedziała jej moją historię i jej decyzję, czując przy tym słuszność swojego postępowania, tamta zrobiła wielkie oczy i wybuchła oburzona jej radykalizmem 
-jak to nie może tu zostać!? Nie jesteśmy hermetyczną wspólnotą, każdy jest do niej zaproszony, tym bardziej ten chłopak, który poszukuje Boga. Siostro, jaki siostra daje przykład osobie z zewnątrz, mamy się mnożyć…!!??Tego się po siostrze nie spodziewałam
Drobna siostrzyczka zawstydziła się nieco na te słowa
Puszysta siostra dodała- chłopak zostaje z nami i dajemy mu funkcje rozdawania do pakietów koszulek rozmiaru M…!!!jak się nazywasz- zapytała
-Shin Quin
-Wiesz, Shin Quin nie zdajesz sobie sprawy, jaką radość nam sprawiłeś swoim przybyciem, spotkamy się  jeszcze pogadamy na spokojnie przy herbacie. Witamy Cię serdecznie, za chwilę otrzymasz numer ID i wszelkie Gadżety dla wolontariuszy. Nie masz pojęcia, jaka to radość dla nas, a co dopiero dla Boga.Niech Bóg cię błogosławi, - siostra pomodliła się nade mną i zostałem oficjalnie mianowany wolontariuszem.

Nie mogłem pojąć, że w ciągu 10 minut tak wiele się wydarzyło, teraz mogę odetchnąć, to niezwykle, ale znalazłem Boga.
 Nie wiem, czemu zawdzięczam te wszystkie łaski i spotkania . Później spotykałem często siostrę i zawsze zabierała mnie na herbatkę, podczas, której trochę opowiadała mi o Panu Bogu, nie mogłem uwierzyć, że ktoś mógłby mnie tak mocno kochać jak On.
Moja praca jako wolontariusz polega na rozdawaniu koszulek rozmiaru M, oczywiście wydaje je w zamian za odpowiedni kupon i bywają dni, ze kolejki się nie zmniejszają, ale nie czuję zmęczenia, jak tylko mam jakiś gorszym moment przypominam sobie o łasce bycia właśnie tu, w Kolonii. Dzięki mojej funkcji poznaje wszystkich pielgrzymów średniego wzrostu, niektórzy wymieniają się u mnie inne koszulki na rozmiar M. Miałem dzięki temu możliwość spełnienia wszystkich życzeń pielgrzymów, odpowiadać na ich pytania, rozśmieszać ich, a niektóre smutne twarze, nawet pocieszać.
Najbardziej niezwykłe wrażenie robiły na mnie te tysiące egzotycznych twarzy, o wszystkich możliwych barwach, które widywałem każdego dnia, każda z nich miała na sobie wypisaną inną emocję i można było bez słów tak wiele z nich wyczytać.Ile kilometrów pokonali aby tu przybyć...
Te wszystkie doświadczenia umacniają mnie w celowości tego zaproszenia i pokazują, gdzie Bóg mieszka, to niezwykle , ale on znajduje się wszędzie.
Kiedyś wybieraliśmy się na poranną modlitwę i kościół był jeszcze zamknięty, Chin Quin próbował się upewnić, czy rzeczywiście nie można się do niego dostać, dlatego pociągnął dla pewności za klamkę.Rzeczywiście drzwi były zamknięte.

Shin Quin skomentował to w ten sposób:
Rano, kiedy kościół jest jeszcze zamknięty, bo Pan Bóg jeszcze śpi. Dlatego musimy chodzić na paluszkach, żeby go nie zbudzić. On tez potrzebuje w końcu swojego spokoju i ciszy
 To musi być dla niego niełatwe, cale dni słuchać czyiś modlitw, problemów i do tego zawsze je rozwiązywać…(zaczął chodzić na paluszkach)
Nie potrafię jeszcze pojąć wielu prawd wiary i mam nadzieje, ze kiedyś jeszcze będę potrafił je przeżyć w pełni duchowej.
Od tygodni przeżywam na razie i łaski niespodzianki. Prawie wszyscy traktują mnie z taką miłością, czułością i poświęcają mi swoją uwagę.
Na początku przerastały mnie te tłumy, śpiewy i  jakieś niezrozumiałe słowa. Myślałem, że wszyscy przyjechali tu  jedynie dla Papieża.
Teraz widzę, że powodem ich przyjścia był przede wszystkim ten krzyż i Bóg na nim. Skoro z tak daleka  przybywają do niego te tłumy, adorując go, to już musi mieć jakiś głębszy sens.
A Bóg spaceruje obok nas, głaszcze i pociesza wszystkich zgromadzonych, może, dlatego tu się gromadzą i są wypełnieni dobrem.
Już nie pamiętam tego zmęczenia drogą, którą tu przybyłem. Bóg mnie poruszył. To nie był silny wiatr, on nie wieje tak troskliwie. Może mało rozumiem, ale tak przemawia do mnie Bóg, a teraz mówi do mnie za te wszystkie lata, kiedy go jeszcze nie znałem, bo chce żebym odnalazł do niego, tą jedyną , moją własną drogę.

Cdn.



Ein paar Stationen in Köln  WJT 2005

Begegnungen der geräuschvollen Wahrheit


Eine Geschichte gestützt auf Tatsachen mit Interpretation und Zusätzen…
Danke schön für, alle, die ich getroffen hatte, manche Sachen habe ich hinzugefügt, aber viel ist tatsächlich passiert worden…




Einführung


Ich schrieb die folgende Geschichte mit der Überzeugung, dass ich diese wunderbaren Begegnungen nicht verschweigen darf. Gott sei Dank, dass man solch artige Wunder und unwahrscheinliche Menschen zur Kenntnis nehmen konnte. Ich bedauere, dass ich  in der Regel zu wenig Zeit anderer  widme und diese Gedanken schenke ich allen Menschen, die ich je kennen gelernt habe. Ich danke euch für eure Anwesenheit, Unterstützung und alle warme Wörter, die je ausgesprochen wurden weil bestimmt alle euren Geschichten so spannend und unwahrscheinlich wie diese sind.        

Eure Lulu






Köln- ein paar erschöpfte Wörter


Ich stehe vor der Tür, mein Leben sieht auf dem Foto ganz verschwommen aus.

Ganz Allein mache ich mich auf den Weg nach Köln und niemand begleitet mich mit dem Koffer. Ich wurde vor der Wallfahrt gesellig von meinem anvertrauten Priester. Irgendwie spüre ich immer noch Furcht in mir, weil alles so ungewiss geschieht.
 Ich erreichte endlich Busbahnhof und sehe eine Menge von fremden Menschen, die anscheinend, so wie ich aufgeregt nach eigenem Bus suchen. Ich sollte eigentlich nur eine Person erkenn, die zu meinem Team gehört, Erkennungszeichen- grüne Hosen mit vielerlei Gürteln,  ganz charakteristisch.

Es stehen da zwar verwirrte Leute, sprechen mich an, aber niemand ist tatsächlich daneben, bekannt, alles kurzfristig, vorübergehend.
 Jeder kommt mit seiner innigen Geschichte nach Köln an und jeder erwartet eine Verwandlung, aber was tatsächlich passiert, lässt sich nicht vorausblicken.

Der ganze Bus nach Köln Omnibus- Bahnhof ist mit Volontären ausgefüllt. Das hätte ich mir nie gedacht, dank dessen fühle ich mich echt wie zu Hause, unter Freunden, auch wenn wir miteinander nicht unbedingt sprechen.
Ich wollte immer den Menschen zur Seite stehen, irgendwie ist es immer im Leben gescheitert. Ich bin unglaublich ichbezogen und kann es eher erfolglos bekämpfen. Möglicherweise ist es auf meine Familiensituation zurückzuführen. Ich bin die dritte Schwester, die jüngste, kleinste die etwas von Wärme der Eltern verdorben wurde. ich wiegte 4,5 Kilo als ich geboren wurde, und galt als ein hässliches und dickes Kind. Ich brauchte immer Rat und Beistand und kuschelte zu  meiner Mutter jeden Tag.
 Komisch aber ich konnte nicht einschlafen, ohne dass meine Mutter meine Hand hielte, bis ich 5 Jahre alt war. Ich brauchte diese Sicherheit sehr lange, so entstanden auch meine meisten Nachteile und schlechte Angewohnheiten. Vermutlich wurde ich geboren in einer schwierigen Periode, wo meine Mutter keine Zeit für meine Erziehung hatte. Danach machte sie sich Vorwürfe und verzichtete auf Rauchen und beschloss sich mir mehr Zeit zu widmen. Mutter gab zu, dass ich als Kind seltsam war, das kann sie nicht unter Beweis stellen, aber sie hatte davor 2 Töchter erzogen, einen Vergleich hatte sie also schon gehabt.
Man konnte mich als sehr stur bezeichnen. Gott sei dank, meine Eltern hatten nie genügend Geld um meine Wünsche und Träume zu verwirklichen, sonst funktionierte ich, so wie ein Monster, der begierig und unglaublich.

Das ist aber Vergangenheit und jetzt stehe ich mit 23 Jahren vor einer Übergangsperiode und ich kann eigentlich alles erwarten. Ich will aber keine Annahmen ausschließen. Es kann wohl sein, dass ich zum Kloster berufen bin, weil die Ehe eigentlich nicht mehr in Sicht steht. Letztens zweifle ich, dass überhaupt jemand da gibt, dessen solch eine Kreatur wie ich manchmal auch bin, wert ist. Vor einem Jahr ging ich eine Beziehung ein und ich dachte , es sei jemand für immer. Wie naiv war meine Überzeugung bewies eine Wüste der Gefühle, die ich erlebte und irgendwann stellte sich heraus, dass ich  keine reine Liebe in mir verspüre, sonder Begierde und Unzufriedenheit. Dagegen erschien mir alles als verbrannt,. Öde und voller Klagen und trat ich zurück in dieser Beziehung. So verlosch die Emotion, die  anfangs vollkommen aufging. Ich schob Got etwas an die Seite, so bequem es mir zur Zweit war. Irgendwann aber, fing ich an zu fragen, was denn in dieser Beziehung fehle, dass alles auf einmal unpassend und fremd vorkam? Ich fühlte mich auch schuld daran. Das endgültige Ende erwartete seine Zeit, alles zeugte von völligem Unverständnis, und ich?
Ich war  überhaupt nicht mehr da, so wie abwesend, verloschen und nachdenklich aber auch sehr unzufrieden. Ich konnte mich von damals überhaupt nicht erkennen und zurechtfinden.

Irgendwann kam ich zu der Schlussfolgerung, dass ich  nichts Nützliches im Leben tue, etwas fehlte mir ganze Zeit. Allerdings konnte ich nicht feststellen, was mein Zustand eigentlich verursacht, bis heute weiß ich es nicht genau.
Solch artige Resümees tun sehr weh, und letztens musste ich weinen, weil mein Entsetzen mich so aus der Fassung brachte, dass ich mir keinen Platz finden konnte.

Meine Gedanken fließen rasant in mir und im atemberaubenden Tempo fallen mir stets neue Bemerkungen, Schlussfolgerungen ein.
Gerade in diesem Moment war ich besonders auf der Suche meiner Berufung.

Diese Zeit lässt sich nicht adäquat mit Worten wiedergeben, aber ich spure eine große Last in mir und Verantwortung, die ich tragen muss.
Manchmal ruft es eine unvermeidliche Verantwortung hervor, dass ich schon arbeiten muss und eine Fassungslosigkeit, im Bezug auf das Leben auf eigene Faust. Ablösungsprozess, ich leider jetzt nicht in Sichtweite, obwohl ich mich ganz befähigt dazu fühle.
Der Herr lächelt bestimmt über meine großen, naiven Pläne und Erwartungen, aber im Endeffekt ist alles so wie so misslungen und ich mache mir keine große Hoffnung, zu Vieles hat mich schon enttäuscht.
Ich sollte jetzt mich auf eine Bank setzen und ruhig auf meine Szene warten, aber ich traue mich nicht. Ich will immer alles vorhersehen. Das erklärt, warum ich immer noch keinen Platz finden kann.
Dazu noch neblige Erinnerungen, ja, vor ungefähr einem Jahr war ich noch nicht allein. Jetzt finde ich Vereinsamung nicht mehr als eine Strafe oder einen Grund um sich zu beschweren. Mir kommt es sogar vor, ich bin jetzt nicht mehr zum Beisammensein fähig.
Nach der Trennung wurde das Gefühl in mir immun und ich dachte meine Gefühlssphäre wird eisig schon für immer. Dank dessen fühle ich mich so unwahrscheinlich schwachsinnig und unfähig, dass ich mich in jedem Augenblick auf dem Herrn stütze. Deswegen frage ich auch nach meiner Berufung und finde keine anpassende Antwort. Möglicherweise bin ich immer noch nicht genügend mündig um manche Gefühle nachzuvollziehen. Auf diese Weise komme ich zur Fazit, wie wenig ich mich kenne. Das höchste Zeit es zu tun.

 Ich wartete auf Köln  und wartete seit einem Jahr, um mit dabei zu sein. Es gab so viele Hindernisse, so dass ich dachte ich breche überhaupt nicht auf.
 Zuerst, zeugten davon die durchfallenen Prüfungen, dann kaufte mein Papa ein Ticket mit schlechtem Datum. Danach fürchtete ich mich, ob ich überhaupt Erlaubnis aus meiner Arbeit bekomme.
Dazu kam noch meine Dummheit, i ab und zu zum Vorschein kommt, dann hab ich mich aus System für Volontärs ausgelöscht und dachte, ich bleibe doch zu Hause. Dieses wunderbare Talent begleitet mich schon seit der längeren Zeit, besonders wenn ich etwas um jeden Preis besser zu machen versuche. Alles wurde überstanden, aber ohne Kampf ginge natürlich Nichts in Erfüllung.

In diesem Moment muss ich zugeben, dass kein Ereignis zufällig sei. Kein Gespräch soll bagatellisiert werden. Es unterliegt aber keinem Zweifel, dass die Vergangenheit juckt und tut weh.
Ich mache mich auf dem Weg, schon bewusster, dass ich zurzeit ganz vereinsamt werden muss. Plötzlich ist mir vollkommen klar geworden, Niemand übernimmt KONTROLLE Über mein eigenes Leben.

Voller Fragen und Angst bin ich gekommen um Ihn anzubeten.
Ich habe es zur Kenntnis genommen, dass ich nicht mehr gleich zurückkehre. In meinem Kopf dauert ein Kampf zwischen Ehrgeiz und Feigheit.

Welche Früchte Köln gesäten hatte , lässt sich noch nicht feststellen. Dazu brauche ich noch Zeit, damit alles in mir reifen kann.  Anstatt meine farbige aber nicht ungedingt hier passende Geschichte zu ernähern möchte ich hier 4 Porträts aufzeichnen. Das waren unvergleichbare Begegnungen und ich konnte hier meinen Geisteszustand zum Vorschein bringen, aber es ist diesen Lebenslaufen nicht wert.
5 Stationen zeigen 5 völlig andere Charaktere von den Volontären und einen Nichtpilger aus Köln


Station 1
Schin Quin:
Es ist Abend. In der Schule, wo wir übernachten versammeln sich Mengen von Menschen. Da bemerken wir zum ersten Mal einen Chinesen, der einen sehr freundlichen Eindruck auf uns macht. Komischerweise wohnt er ganz allein in einer Klasse von  Gymnasium wo wir in Schlafsäcken übernachten und begrüßt uns herzlich. Es machte ja einen ungewöhnlichen Eindruck, weil normalerweise alle Räume überfüllt waren.
 Leider spricht er kein Deutsch, aber Gott seid dank mindestens englisch. Wir schauen auf seine lustige Ausstrahlung und Zuversicht. Er zeigt uns ein bisschen Tricks, die er beherrscht hatte. Zuerst zeigt er ein paar Ti chi Übungen, danach kommen unsere Namen, die an die Tafel auf Chinesisch geschrieben werden. Irgendwann fängt Schin Quin (irgendwie konnten er alle seinen Namen nicht in das Gedächtnis speichern und es war uns peinlich e zu wiederholen, aber irgendwann klappte es endlich) zu sprechen.

Seine sanfte Stimme ähnelt an ein Gesang mit Glockchen in Hintergrund und man muss genau zuhören, weil er undeutlich und ganz leise spreche.

Geschichte von Shin Quin

-          Hallo, ich komme aus China und ich bin hier mit dem Fahrrad gekommen
-           
-          Wieso aus China…das kann nicht sein! das ist ja schon unglaublich weit!?
-           
-          Na ja, aber zur Zeit studiere ich  in Bremen  Betriebwirtschaft. ..Aber ich spreche nur ein bisschen Deutsch
-          So..
-           
-          Es kam mir nicht so einfach mit Christen mit dabei zu sein.
-          .Es war eine nette Geschichte, Ich habe nämlich in meinem Leben verschiedene Religionen praktiziert, aber in keiner von ihnen fand ich die Antwort, wo Gott wohnt. Irgendwie machte ich mich auf dem Weg, ohne vorherige Vorbereitungen. Dazu  beabsichtigte ich es nicht nach Köln zu fahren. Davon hatte ich keine blase Ahnung, ich brauchte einfach eine Herausforderung um etwas an Leben zu ändern. Ich nahm nur die wesentlichsten Sachen und vergaß eine Landkarte mitzunehmen. Deswegen fuhr ich geradeaus durch unbekannte Zonen, Strassen, Städte und Regionen. Alles war für mich wie neu geboren in meinen Augen. Damals empfand ich es tief, dass jemand begleitet mich und führt. Eines Tages suchte ich eine Stelle, wo ich mich kurz ausruhen kann. Ich fand eine Kirche. Ich beschloss sie beizutreten. Da fand ich ein Bild, darauf stand, dass in Köln ein Weltjugendtag stattfindet und alle sind herzlich eingeladen. Ich fühlte mich angesprochen und irgendwas, so wie ein Impuls oder Intuition bewog mich dazu, einfach diese Richtung zu nehmen. Ich muss nicht hinzufügen wie riskant es war, ich hatte nämlich keine Ahnung worum es da geht. Ich hatte nämlich mit der christieschen Glaube kaum etwas zu tun. Allerdings bewog mich etwas dazu um dahin zu fahren. Dazu noch hatte ich vor kurzen Knieproblemen und ich wusste nicht ob ich einen so langen Weg überhaupt in meinem Zustand schaffen kann. zusätzlich war ich knapp mit Geld. Eigentlich schien es als Unsinn, den Weg auf diese Weise fortzusetzen. Die Lust war aber viel größer als Rationalismus. Es dauerte ein paar Tage bis ich Köln erreicht habe.
-          Es musste ein Wunder sein, aber mein Knie tat nicht einmal weh. Unglaublich aber es schien mir, dass es keine andere Möglichkeit gar nicht in Frage kam.
-          Ich fuhr ganz zuversichtlich und auf einmal war ich schon da. Dabei hatte ich nie ein wenig Geld dabei, deswegen musste ich mich als Volontär registrieren, sonst könnte ich es mir nicht mehr leisten. Ich konnte auch die schwerste Arbeit ausüben, wenn es nötig gewesen wäre. Es lag mir vor allem daran, dass ich da in Köln bleiben muss. Plötzlich ist mir klar geworden, dass ich ganze Zeit auf der Suche von Gott bin. Der Herr hat mich hier eingeladen. Ich war relativ früh da, so dass meiste Freiwillige noch nicht angekommen sind. Deswegen konnte man durch relativ leere Strassen schlendern und den Gott besser zur Sicht bekommen.
-          Dann habe ich ohne größere Probleme Anmeldung - Checking point gefunden. Ich war voller Freude und mein Körper musste es deutlich wiedergeben, indem ich lachte und alle begegneten Menschen begrüßte. Allerdings stellte sich heraus, dass meine Teilnahme gar nicht so sicher war und schon auf Anfang stoss ich auf einige Probleme. Als ich mich einschreiben wollte, benachrichtigte mich ein nettes Mädchen, das ich auf gar keine Liste stehe und ich habe keine ID Nummer, das bedeutet, ich kann nicht ohne Internet Anmeldung angenommen werden. Ich weiß nicht was für eine fassungslose Miene ich verzerrt habe, aber sie schaute mich an und fordertet mich dazu ein, dass ich noch ein bisschen warten muss. In 3 Minuten kam sie mit einer anderen Person, das war eine Nonne. Sie fragte mich, woher ich komme und stellte mir ein paar einfache Fragen. Am Ende fragte sie mich, ob ich gläubig bin. Ich erwiderte und sagte zu ihr, Ich sei hierhin gekommen, weil ich den Gott finde, und wissen Sie, ich hab ihn, so meine ich hier gefunden. Sie schaute mich  überrascht an, aber von ihrem Steingesicht konnte ich nichts nachvollziehen. Nach ein paar Sekunden stellte sie überzeugt fest, nein wir können sie nicht annehmen, das stößt gegen unseren Gesetzen. Es tut mir leid!!
-          Ich wusste nicht was ich jetzt tun sollte, so viele Kilometer waren umsonst und jetzt musste ich ja wiederkehren… Ich wollte mich schon langsam auf den Weg machen. Plötzlich sah ich eine andere, ganz mollige aber unwahrscheinlich freundliche Nonne sie kam zu uns und fragte ausdrucksvoll, „was ist hier denn los?“
-          Die sorgfältige Schwerster erzählte ihr von meinem hoffnungslosen Fall. Sie schien davon fest überzeugt zu sein, dass ihre Denkweise aufrecht sei.
-          Die Schwester machte große Augen und schien aufgeregt zu sein Sie schrie sie fast an.
-          Wieso kann er hier nicht bleiben?!!!! Sind wir nicht eine Gemeinschaft. Was versucht Schwester ihn mitzuteilen, dass für ihn Gott keinen platz vorbereitet hatte? Das hätte ich mir nicht denken können. Das ist ja klar, dass er hier bleibt und bitte geben Sie ihm eine ID Nummer alle Gagets, die er braucht, T- Shirts und dann möchte ich mit….wie heißt du?
-          Shin Quin- entgegnete ich
-          Ja ich möchte ein bisschen mit Shin Quin in Ruhe plaudern, ich komme noch, weil ich jetzt noch etwas zu erledigen habe. Danke …anders geht’s einfach nicht. Shin Quin du bist herzlich willkommen und du kannst wirklich nicht wissen, welche Freude du uns, aber vor allem dem Gott gemacht hast!!! Der Herr segne Dich!
-          Ich konnte nicht begreifen, dass innerhalb 10 Minuten so viele  passiert ist, Hauptsache alles ist gelungenund dazu noch konnte ich jetzt ausatmen, ich bin da und ich bin dazu noch willkommen, unglaublich, ich fand Gott!
Ich wusste auch nicht wen ich diese ganze Gnade verdanken kann, und in diesem Moment war ich endlich beruhigt. Später wurde ich von Schwester Hilde zur einen Tasse Kaffee eingeladen.
Sehr lange sprach ich mit der Schwester, sie erzählte mir allgemein, wie es bei Christen ist, Sie schenkte mir ein paar Bücher. Ich spürte dass ich Unterstützung in ihr jeder Zeit hatte.
Meine Arbeit beruhte darauf, die T-Shirts Größe M den Pilger zu verschenken, die entsprechende Bestätigungen haben. Dank dessen traf ich alle Pilger von mittlere Größe und ganz viele tauschten ihre unpassenden T-Shirts bei mir.
Dadurch konnte ich die verschiedenen Wünschen von Pilger erfüllen und ihnen mein Verständnis zeigen. Ich konnte da ganzen Tag lang stehen und Fragen ähnlicher Art beantworten.
Einen unwahrscheinlichen Eindruck machten auf mich verschiedene Gesichter, die unterschiedliche Emotionen ausdruckten. Jedes Gesicht kam anders zu und aus ihnen lies sich ihr gegenwärtiger Zustand lesen.

Ich freue mich, dass ich so plötzlich von Gott eingeladen wurde. Ich war längst auf der Suche von der Wahrheit und Absolut in meinem Leben.
In mir bleiben immer noch offene Fragen und niemand könnte
 sie beantworten außer Herrn. Die Menschen sehen alles einseitig, begrenzt, auch wenn sie gute Absichte haben.
Jetzt erfahre ich langsam, wo Gott sein Zuhause hat
Morgens wenn die Kirche zu ist, gehe ich davon aus, der Gott schläft noch, deswegen muss man wirklich schleichen um ihm nicht zu wecken. Er braucht auch seine Ruhe. Es muss ja ganz stressig sein, so vielen Problemen zuzuhören und dazu sie immer zu lösen. Ich will ihn auch nicht unterbrechen, obwohl ich ja so wenig weiß.
Viele Bräuche kann ich immer noch nicht begreifen, aber sie beeindrucken mich und ich glaube fest irgendwann, sie mit Verständnis zu erleben.
Seit einer Woche erlebe ich ausschließlich Gnade und Überraschungen. Fast alle Menschen sind für mich so herzlich und sie stehen mir bei.
Zuerst war ich skeptisch, warum so viele Menschen sich versammeln um ihn anzubeten. Am Anfang betrachtete ich Papst als ein Star, der so wie ein Prominenter beliebt wird. Aber wie habe ich mich geirrt. Die Menschen lieben ihn auch, aber es handelt sich um viel mehr. Das Kreutz und das Leiden hat sie dazu bewogen um hier zu sein. Unannehmbar, wie sie Jesus loben und in ihm Frieden finden. Ich dachte man soll Schmerz aus dem Leben vertreiben, nichts Irreführendes, dafür leben sie in ihm. Vielleicht irgendwann ich auch.
Der Gott muss in der Kirche zwischen ihnen spazieren und sie trösten, deswegen sind wir voller Liebe.


Ich erinnere mich immer noch daran, als ich mit dem Rad gefahren war. Der Gott hat mich berührt. Das konnte nicht Wind sein, wenn er bliest, dass macht er es nie s zart so liebvoll. Ich verstehe vielleicht wenig, aber so spricht zu mir Gott. Jetzt redet er mit mir ununterbrochen, er flüstert mir ins Ohr seine Gnade. Ich glaube, das kann man leicht erklären, ich fand meinen Weg zum Gott

wtorek, 8 marca 2016

Rzecz o bibelotach


 Ile przedmiotów gromadzimy w czasie życia, przypisując im wyjątkowe znaczenie…
Jakby miały trwać wiecznie, przedłużyć nasze istnienie, podkreślić walory osobowości, zastępować nasze ułomności i tuszować puste miejsca po bólu, odwieczne horror vaccui (lęk przed pustką), tak by poczuć się bezpiecznie, w swojej kryjówce, mieć po latach do czego wracać  .
Czasem ciężko się z nimi rozstać, boli ich strata, choć uluźnia się wnętrze. Klaser ze znaczkami sprzed 40 lat, który podarowała mi dziś mama zastanawiając się, czy może mieć on dziś większą wartość, niż wtedy  i może znaczki, pocztówki  znajdą adoratorów wśród wytrawnych koneserów. Koperta ze starymi zapiskami i odręcznie pisanymi referatami taty, opatrzona odręcznym spisem treści. Jaką wartość miała dla niego? Makulatura czy kawałek serca?
Mój tata gromadził różne książki, papiery, zaanektował na nie wielką szafę pozostawiając mamie kilka półek na swoje rzeczy. Po jego śmierci ciężko jest ogarnąć tą ilość papierów, miejsce azylu jego myśli. Rzeczy ciążą, wydają się niewiadomą jak zawiłe matematyczne równania pozbawione wyniku. Mają w sobie jednocześnie coś z zamierzchłych czasów, jakiś rys świetności w swej zakurzoności, za  pożółkłym uśmiechem starych kartek. Zresztą co tak fascynuje ludzi w antykach, w szperaniu w czyiś wspomnieniach, często tragicznych historiach, poszukiwaniu perełek, białych kruków wśród bogactwa kiczu, tandety i podróbek. Tylko nieliczni znawcy są w stanie rozpoznać i odnaleźć bezcenne egzemplarze.
U mojej babci wisiała na ścianie Czarna Madonna, nie mająca żadnej wartości materialnej. Dla mojego taty miała za to ogromną wartość sentymentalną, bo co wieczór modlili się przy tym obrazie całą rodziną. Jednak po śmierci babci mieszkanie odziedziczył mój kuzyn i wyrzucił z domu wszystkie bezwartościowe przedmioty, także ten obraz. Tata bardzo przeżył tę stratę, ponieważ w tym obrazie mieścił się też cały jego dom i jego Matka. Po śmierci swojego starszego brata tata odziedziczył  po nim popsuty zegar.  Przedmiot poszedł w końcu  do naprawy i zegarmistrz bardzo chwalił jego wykonanie i mechanizm. „Ten zegar stary” otrzymał drugie życie, a wydawałoby się, że to bezwartościowy rupieć.
Nasz dawny pan sąsiad skrupulatnie porządkując mieszkanie po zmarłej żonie wynosił stertę rzeczy; stare ubrania, przedmioty, trzydziestoletni miód, cukier nietknięty czasem pamiętnik dawnej epoki. On jako pragmatyk nie kolekcjonował zbędnych wspomnień, ale przypisywał im wartość czasu i miejsca, dlatego cenił każdą rzecz.  Żona całe życie bała się wojny, więc robiła zapasy z jedzenia i ubrań, z których wielu nikt nigdy nie założył. Dziś te same barchany są antykiem z innej epoki, choć metka przypomina o czasach świetności, niedopasowane do fasonu teraźniejszości. Na próżno szukać dla nich nowego właściciela .
Po śmierci księdza Jędrzejczyka, prałata w naszej starej parafii, który zginął w katastrofie smoleńskiej  zostały rozdane wszystkie jego książki z pokaźnej biblioteczki i trafiły one do rąk chętnych  parafian, dużo lepsze zakończenie żywota a raczej jego przedłużenie bezcennych przedmiotów.

Sama kiedy porządkuję przed świętami swoje szafę z dużym trudem pozbywam się starych zeszytów, kartek, z bibelotami idzie mi już dużo łatwiej. O niebo lepiej jest być pragmatykiem, minimalistą zamkniętym w małej szafce z vademecum własnych potrzeb, wyzbywać się, a nie gromadzić i nie tracić czasu na szukanie czegoś we wszystkich, nagromadzonych latami szpargałach. Naturalnie prościej, ale co poradzić jak odziedziczyło się duszę sentymentalisty, coraz mnie ale gadżeciarza, wrażliwego na takty, barwy i materiały. Może to i pewien materializm rzeczy niematerialnych do końca…i tak blisko memento mori…

środa, 2 marca 2016

500 plus minus

Miało być poetycko i finezyjnie, ale zacznę bardzo prozaicznie i z grubej rury. 
Wokół tematem numer jeden jest budzący liczne kontrowersje program 500plus. To ulubiony temat zrzeszający „obrońców demokracji” i tym podobnych sfrustrowanych ludzi zajmujących się zawodowo krytyką dla samej krytyki. 
Nawet pan Adam z warzywniaka przy okazji narzekania na terminal do płacenia kartą dał upust swemu rozgoryczeniu winiąc za zbyt wygórowane podatki „500 na dziecko”. Akurat jemu reforma przeszła koło nosa, bo ma trójkę już dorosłych dzieci, stąd być może jego ostra reakcja
.
Niewiele osób myśli o tym, czy za 50 lat będzie jeszcze komu płacić podatki.  Mamy jeden z najmniejszych przyrostów demograficznych w Europie, ale poza liczbami wciąż za mało robi się, aby wesprzeć rodzinę, nie tylko dobrym słowem. Polskie dzieci rodzą się natomiast za granicą, zwłaszcza na wyspach, gdzie social przysługujący rodzinie jest naprawdę imponujący i umożliwia rodzinie godne życie. Wreszcie i u nas duże rodziny odczują istotną ulgę w budżecie domowym,z możliwością lepszego wiązania końca z końcem…i tu widzę największy plus tej inicjatywy ze strony Państwa.
Kiedy powiedziałam w pracy koleżance z innego działu, że mam trójkę dzieci, spojrzała na mnie badawczo i uznała mnie za bohaterkę, mówiąc, że nie zna nikogo wśród znajomych, kto miałby więcej niż dwójkę dzieci. Gdybym powiedziała jej o czwartym, pewnie gotowa by była postawić mi pomnik. Sama znam mnóstwo takich i większych  rodzin i nie wydaje mi się to jakimś mega wyczynem. W innych kręgach odbierana jestem raczej jako nieodpowiedzialna wariatka a chłodne, zdystansowane spojrzenia mówią wszystko, tylko nie podchodź. 
Leżałam kiedyś w szpitalu z dziewczyną, która wychodziła z założenia, że na więcej niż dwójkę dzieci mogą pozwolić sobie tylko gwiazdy lub bardzo bogaci ludzie. Oczywiście lustrowała mnie wzrokiem, kiedy polemizowałam z jej punktem widzenia.  
W dobie pigułki człowiek jest sam sobie sterem i to on ma prawo decydować, a raczej ograniczać przyrost naturalny. 
Mój dziadek miał jedenaścioro rodzeństwa, w przewadze braci, nie muszę dopowiadać, że nie byli bogaci. W obecnych czasach miałby może jednego brata. Ilu wybitnych ludzi nie przyszłoby na świat?Niegdyś rodzina stanowiła siłę, nowe życie było darem od Boga, a jak Bóg dawał dziecko to i na dziecko. Potomstwo oznaczało błogosławieństwo jak do tej pory w judaizmie, rodziło się z bochenkiem chleba. Dziś wszystko opiera się na zysku i samorealizacji, krótko mówiąc na pieniądzu. Narodziny dziecka traktowane są jako chwilowa przerwa lub nowy obowiązek, który rodzi dodatkowe problemy i zmniejsza zdolność kredytową. Czasem staje się i zachcianką i największym pragnieniem, szczególnie gdy coraz więcej par ma problem z zajściem w ciążę lub odkłada w nieskończoność decyzję powiększenia rodziny. Jestem wdzięczna prezydentowi  za słowa parafrazując: chcemy wrócić rodzinie utraconą godność, pokazać, że wielodzietność to nie patologia, ale rodzice często chcą mieć więcej dzieci. Szkoda, że jego poprzednik nota bene ojciec piątki w prawdzie odchowanych dzieci, dostrzegał ten problem tylko w minimalnym stopniu.


Rośnie nam pokolenie w dużej mierze rozpieszczonych jedynaków, królewiczów bądź księżniczek, którym uchyla się nieba, by miały wszystko i jeszcze więcej. Rzeczywiście w takiej sytuacji stać nas może na jedno dziecko i adorowanie go jak bożka. Oczywiście mówimy o przypadkach, gdy to jedno jest świadomym wyborem rodziców i decyzją, „dla dobra” tego jedynego. Każdy ma swoją historię i nie należy  generalizować wyborów.  Wychowanie zależy przede wszystkim od mądrości , której w dobie konsumpcjonizmu i ciągłej pogoni za pieniądzem niestety często zaczyna brakować.

Koleżanka zobaczyła mój paragon z apteki, transakcja na sumę ok 100 zł; na co wydajesz tyle pieniędzy w aptece- spytała dość zaskoczona, na dzieci odparłam, ot takie nieprzewidziane koszty rodzicielskiej troski, a ile przy tym łez na przemian z śmiechem i nieprzespanych noc. Każdy rodzic wie najlepiej.. Ile waży i kosztuje paczka pieluch każdy widzi, a na ile starcza i waży potem, wiedzą tylko rodzice…Wszystko rekompensuje widok radosnego dziecka. 
" Dzieci nigdy nie jest za dużo" mawiają  starzy ludzie widząc całą gromadkę. Kiedy patrzę na wszystkie pociechy, nie wyobrażam sobie, aby któregoś z nich miałoby brakować. Trzeba mieć w prawdzie oczy wokół głowy, czasem brak cierpliwości, są i chwile zwątpienia, człowiek jest notorycznie niewyspany, organizacja szwankuje, ale dom tętni życiem. Maluchy fruwają z miejsca na miejsce, robiąc znowu bałagan, ale w tej nieperfekcyjnej rutynie mieszka szczęście.


Dlaczego dzieci mają być tylko przywilejem ludzi bogatych?

Dlaczego przekłada się je tylko na liczby , złotówki i stopnie w szkole, a potem tytuły?


Czy znaczenie miłości jako zaczynu do powstania nowego życia, nic już nie znaczy, bo przecież miłość nie ma nic wspólnego z materialnym światem opartym na zimnej kalkulacji zysków i strat, którego sami jesteśmy autorami. Nie jest też reklamowym chwytem czy kiczowatym sloganem , jakich pełno na billboardach. Miłość jest paradoksem, w którym zysk polega na stracie. Tej prawdziwej miłości w wielu rodzinach lub już ex rodzinach zwyczajnie brakuje, gdy zastępuje się wspólnie spędzony czas błyskotkami i gadżetami, a wzajemne relacje wygasającym ekranem. Program 500+ nie jest może antidotum na narastający kryzys w rodzinie czy ten demograficzny, ale z pewnością jest nadzieją w dobrej wierze, choć niezmiennie 

trwają wiara, nadzieja, miłość - te trzy: z nich zaś największa jest miłość.” 1Kor;13,13




piątek, 12 lutego 2016


                                                Na początek liście

Coś powstało dawno temu w mojej głowie i nie miało czasu nawet zakiełkować. "Luliście"stało niezapisane czekając na mnie cierpliwie i strasząc jako pustostan.W między czasie przyszła na świat czwórka dzieci, zmienił się adres i wiele we mnie, ale wciąż mi luliście .
Skąd przyszedł mi do głowy ten neologizm i co to właściwie oznacza...spieszę wytłumaczyć. Jedna z moich  młodzieńczych ksywek to Lula, Lulu a reszta liście- szelest,listy,wiersze, przemijanie, wiele się kryje za tymi słowami. Jest wiele blogów o sporcie, kuchni, modzie,  ale ja zamierzam pisać o poezji, Bogu, codzienności, tłumaczeniach, ciekawych spotkaniach i listach i sama nie wiem, o czym jeszcze. To na razie na tyle, 7 miesięczny Tobiasz zaczyna dobierać się do klawiatury...czyżby miał już jakieś zapędy pisarskie?!..a może pora zakończyć....Niebawem napiszę więcej...dobranoc
na dobry początek fragment o jedną porę roku wcześniej


Jesienne odejście

suchy liść zwichrzony szklanymi
koralikami szorstkiego dżdżu
drży już martwy
zabrali już brunatne kasztany
i zgrabiają liście tęczowe,niczyje, wydarte kartki niezapisanego listu (...)

Herbstabgang

Trockenes  Blatt
Zerzaust durch die gläsernen Perlen des rauen Regens
Zittert schon tot
Die braunen Kastanien sind schon eingesammelt
Und sie kehren die Regenbogenblätter zusammen
Die besitzerlosen, ausgerissenen Papierblätter
Des unaufgeschriebenen  Briefes(...)